Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 02.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wała mu życie swoje, matki, Kanonika, mieściła nawet małe niewinne ploteczki. A choć czasem łzami przy pisaniu zwilżone były oczy, list zawsze był wesolutki, dziecięcy... miluchny jak szczebiotanie ptaszka...
— Jesteś ty uparty, — mówiła Zosia, — ale i ja nią być potrafię. Chcesz ty czekać, będę czekała i dowiodę ci że kobiece serce lepiej od waszego brzydkiego sercyzka kochać umie.
Stara matka Juliana tak już była nawykła do kopertowania, pieczętowania i adresowania Zosi, że nigdy żadnego do syna nie wyprawiła listu, żeby jej o tę pomoc nie prosiła. Któż tam wie — może się co i domyślała, bo listy z czasem grubiały, a czasem nieostrożna Zosia zapędziwszy się półtorej ćwiartki wsuwała, co kopertę czyniło podejrzaną. A jednak matka nigdy nie dopatrzyła się defraudacyi.
Julian w ostatnim z listów doniósł nareszcie, że po namyśle chce próbować szczęścia inaczej i wybiera się do Ameryki południowej... a nim wyjedzie przybędzie wziąść matki i wuja błogosławieństwo...
Zosi z podróży czytanych znany był ten kraj tylko z żółtej gorączki, przestraszyła się niezmiernie i zaklęła Kanonika i mamę, aby w żadnym razie nie puszczali Juliana do tego kraju, w którym tak okropne choroby panują. Wolała już Rosyę, bo była bliżej, a cholera wydawała się jej mniej jakoś niebezpieczną.
Juliana wszakże mimo przyjazdu obietnicy wstrzymały i namysły i wybory w podróż, tak że się przybycie jego przeciągnęło. Tym czasem zaszły nader smutne okoliczności.
Jednego poranka panna Klara która bardzo rzadko, zwłaszcza sama odwiedzała dworek i Kanonika,