Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 02.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nas pałace, bo tam pan codzień jesteś, u nas — nigdy. Czy czarne oczy tej ślicznej Carity tak ciągną?
Julian się zarumienił, tłumaczenie było trudne.
— Te czarne oczy, — rzekł, nie ciągną nikogo, bo chciałyby nadto wszystkich ku sobie pociągnąć.
— Więc cóż tam ma taki urok dla pana? — spytała Zosia.
— Wszakże ja tam i panią codzień spotykam, — rzekł grzecznie medyk.
— A! dziękuję! — roześmiała się Zosia, — ale nie wierzę. Był czas, panie Julianie kiedy... kiedy bym temu dała była wiarę, dziś...
— Dziś we wszystkiem się trzeba bronić urokom, — odezwał się Julian, — bo nadszedł czas surowej pracy i ścisłego z życiem obrachunku... z przyszłością.
— A my w waszej przyszłości nie mamy żadnego miejsca! — szepnęła Zosia. — Bezwstydną też jestem, że się o nie upominać ważę? nieprawdaż? żadnego nie mając prawa? Tak... myśmy teraz obcy sobie... Ale przypomnij pan że były chwile gdyśmy snuli tę przyszłość jakoś inaczej i łącząc z sobą jej plany i nadzieje...
— Pani! pani! — zawołał Julian, — na cóż to przypominać, byliśmy dziećmi... świat nam się wydawał jakiemś eldorado zamieszkałym przez aniołów — wielu uczuć, myśli, względów nie mieliśmy pojęcia... Cóżem ja winien że — dziś uczułem się zuchwałym, szaleńcem i wchodzę na drogę rozsądku i obowiązku. Któż pani zaręczy że mnie to wiele, wiele nie kosztuje?
— Doprawdy, ja także teraz nawet się z panem rozmówić nie umiem, — mówiła Zosia — dawniej to