Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 01.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zosia w pierwszej chwili posłyszawszy to, pobladła trochę, spojrzała na towarzysza i powiedziała stanowczo:
— Niech sobie mówi, my go nie puścimy! nieprawdaż pani?
— Żeby to można tych uparciuchów nie puszczać? westchnęła matka, — ale to nas słucha tylko dopóki nie włoży bucików, a potem... temi bucikami nas zastuka... i już nic nie pomaga...
Julian milczał, bawiąc się rękawiczką, potem popatrzał na matkę i odezwał się do niej cicho:
— Musimy być posłuszni naszym przeznaczeniom...
— A mnie zdawałoby się, — żywo podchwyciła Zosia, — że właściwie przeznaczeniem człowieka jest, nabywszy nauki, wypłacić się nią ziemi co go wychowała... własnemu krajowi...
— Jest to bardzo piękne jako teorya — rzekł Julian — cóż kiedy kraj ma nas za wielu i naszych służb nie potrzebuje...
— Któż to panu mówił? — odezwało się dziewczę.
— Patrzę i widzę, — szepnął Julian ciągle trzymając się z powagą wielką jakby na wodzy — ale po cóż to mówić o jakichś tam czczych może projektach?
Niewiadomo z jakiego powodu, może widząc iż panna Klara milczy trochę osamotniona, matka Juliana wstała i poszła ku niej na drugi koniec pokoju. Ostójski z Kanonikiem rozmawiali po cichu u okna nieco opodal, tak, że Julian został się sam z Zosią przy jej krosienkach. Patrzała na niego prawie z politowaniem jakiemś.
— Mój panie Julianie, — rzekła w krótce, — nie udawaj że starego Eskulapa, połóż ten nieszczęsny kape-