Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 01.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słuchać... Zosia z krzesełkiem przysunęła się śmiało ku Julianowi i szepnęła żywo:
— No, jakże się pan ma? zaledwie raczyłeś się ze starą przyjaciółką przywitać?...
— To go tak te książki zamęczyły, — odpowiedziała dosłyszawszy pytanie matka... — przyjechał pracą przybity zupełnie, osowiały... chcieliśmy mu poodbierać te książczyska, ale nie daje...
— Wiesz pan żeś nawet zmizerniał, — odezwała się żywo Zosia — myślałam że może byłeś pan chory...
— O! nie pani! tylkom zestarzał, — rzekł Julian... — a w istocie pracy mamy dosyć.
— Tego to ja panu zazdroszczę, — dodała Zosia, — boć to miło być musi mieć pracę i cel tak wielki, naukę dla pożytku bliźnich... zresztą samą wiedzę... która nęci i przyciąga.
— Wszakże każdy się może uczyć i pracować? — rzekł Julian.
— Do czego? proszę pana, — przerwała Zosia — po co? na co się komu zda moja nauka, a nawet i mnie? Moje powołanie wiejskiej gosposi, ciasnym się ogranicza horyzontem...
— Dla czegoż wiejskiej tylko gosposi? — powoli począł Julian, — wszak panią zapewne i inne czeka życie, powołanie... i świat zapewne szerszy.
— Tego ja nie chcę! — odezwało się dziewczę: — dziękuję bardzo! — nigdy bym daleko nie chciała od mego gniazdka odlecieć...
— To dobrze, że mu to mówisz, moja Zosiu, może go to nawróci, — wmięszała się matka, — bo on już nam prawi, że się gdzieś wyrwie do Rosyi lub do Ameryki...