Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 01.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sam wstydził — w wolnych od zatrudnień chwilach, gdy nikogo obcego nie było w domu, zapaliwszy cygaro pięciofenigowe, bo takie mu najlepiej smakowało, usiadł za stołem, dobywał dosyć tłuste już karty i kładł kabałę. Umiał ich różnego rodzaju z dziesięć, była więc pewna rozmaitość w zabawie. Na każdą kabałę, co gorzej, zamyślał coś — naprzykład czy pszenica porośnie, czy rzepak się nie wysypie? i t. p.
Ale co najgorzej, jeśli mu kabała nie wypadała, a nikogo w pokoju nie było — bo przy ludziach się tego nie dopuszczał, pozwalał sobie maleńkich licencyi i poprawek ślepego losu. Wyciągał karty więzione ze środka kupki — chował przychodzące nie w porę pod spód; zawsze wtedy tylko, gdy siostra i córka nie patrzały, lub nie uważały. Nad kabałą siedzieć był czasem nawet gotów z uszczerbkiem gospodarstwa... czego się wstydził. Lecz biedny człowiek tyle się napracowawszy w życiu miał prawo do zabawienia się czasem kabałą, nikt mu tego za złe nie miał. On tylko sam, czuł że w tem była słabość i przed obcemi krył się nie tylko z kabałą — nawet z kartami.
Zdarzyło się że jakoś przez dni kilka nie można było do kabały się przysiąść, tego więc dnia... z wielkim apetytem dobrał się do szufladki z kartami i począł je żywo rozkładać, zamyśliwszy na to — czy Julianowi da P. Bóg rozum by się do Zosi przybliżył — kładł trzecią kupkę dopiero, gdy drzwi tajemniczo przemknąwszy, spojrzawszy przez nie, po cichu weszła panna Klara.
Spojrzał pobożnie na nią, trochę mu była w uroczystej chwili nie na rękę, ale nie wiele go zmięszała, kładł dalej. Stanęła wszakże tak, iż z postawy domyślał się że rozmowę jakąś przyniosła.