Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 01.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ko by oko bystre papieru nie dostrzegło. Ks. Wikary wiedział już, bo czychał na brieftregera, że Kanonik od Oficyała coś odebrał.
Na żółtej twarzy jego było trochę niepokoju czy przeczucia. Matka Juliana wstała z ławki i natychmiast odeszła, Kanonik z twarzą spokojną zbliżył się do ks. Leona, który bardzo pokornym, słodkim i prawie nadskakującym stał się.
— Mój księże Leonie, — rzekł do niego, — potrzebuję pomówić z nim co do zastąpienia mnie przez dni kilka. Będę musiał wyjechać... jestem powołany!
Bystro spojrzał Wikary.
— Bardzo dobrze, wszakże ja zawsze gotów jestem do spełnienia rozkazów ks. Kanonika...
— Muszę i Oleje przywieźć i inne mam interesa, — rzekł proboszcz.
— Czy, uchowaj Boże — co... nieprzyjemnego? — szepnął ks. Leon.
— Zgadłeś ks. Wikary, — uśmiechnął się Kanonik, trochę mnie ktoś tam oskarżył, trzeba się wytłumaczyć. Możem też w czem i winien, trzeba przyjąć ojcowską burę z pokorą.
Żółta twarz Wikarego stała się na chwilę pomarańczową, siną, a potem białą — Kanonik patrzał na te zmiany tak spokojnie jakby na wieczorne obłoki.
— Lecz któżby mógł i śmiał, — wybełkotał Wikary, — ks. Kanonika obwiniać? o co?
— A no, zdaje się że może i jest o co, — mówił Kanonik, — okazuje się żem zestarzał, opuścił się, zaleniwiał. A temu wszystkiemu — dodał — to i Wasze winien, ks. Wikary, do zbytku mnie wyręczasz... Ludzie to widzą i wnoszą żem niedołęga. Odtąd mam