Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatnie chwile Księcia Wojewody (Panie Kochanku).djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I... nie — rzekł spokojnie — i...nie, panie kochanku; ja Jegomości powiem co by było: sypnąłby pieniędzmi i szlachtę zagodził, a fantazji pańskiej zadośćby się stało.
Wojski pobladł, a Miecznik zakręciwszy się, czapkę na głowę nałożył i dodał spokojnie:
— Dobranoc Waszeci, panie kochanku, dobranoc, a może do zobaczenia! do zobaczenia!
Wojżbun stał jak skostniały, bo mu gniew słowa jeszcze wyrzec nie dał, gdy myśmy się już wynieśli, na konie wsiedli i kłusowali napowrót do Nieświeża.
Od tego dnia poczęła się wewnętrzna walka w Księciu, i nieustanny spór z temi co go otaczali. Myśmy go opamiętać się starali, inni podbechtywali, a oliwy dolewali do ognia. W sąsiedztwie między szlachtą wieść się zaraz rozeszła o tem, jedni bij zabij na Miecznika, drudzy to w żarty i śmiech obracali. Donoszono do Nieświeża, że się Wojski odgrażał, iż na Księcia obławę ze szlachty zbierze i zapoluje nań jak na odyńca, co szkodę robił w polu. Pewnie to zmyślono, ale Książę się burzył i wołał: — Dam ja mu odyńca! zobaczymy, jak się skończy między nami. Może go prędzej kłem odyniec rozporze, niż on go wziąć potrafi!!
Spokojniejsi ludzie pewnieby go byli umitygowali wreszcie, gdyby nie szajka tych, co wszędzie siać biedę potrzebują, aby się na niej pożywić. Ci słówka przynosili, wyzwania, odgróżki coraz nowe, a choć się Księcia od nich strzegło i pilnowało, nie wiedzieć jakiemi drogami to się cisnęło do niego, tak, że ledwie z jednego ochłonął, już drugie nie wiem zkąd przyszło, żeby mu nie dać opamiętać się i ostygnąć.
W takiej niepewności i obawie przetrwaliśmy do jesieni, a nie było prawie dnia, żeby o Wojżbunach mowy lub wspomnienia nie było.
Gdy czas na łowy przyszedł, Książę nakazał na pierwsze miejsce, gdzieśmy wprzódy obozowali, tabory myśliwskie prowadzić. Uderzyło to nas tem bar-