Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bić wybór, i zasiadł w sieniach do fabrykacji swego proszku na większą niż kiedykolwiek skalę. Osnuł on, że byleby z tabaką, którą miał Maciejówką nazwać, dał się poznać lubownikom miejskim, znajdzie pokup, a zyskiem miał już nawet przyzbierać sobie kapitalik dla pani... W początku zdawało się to bardzo proste i łatwe, ale poszedłszy po mieście, przekonał się, że przedawano mnóstwo różnych rodzajów tabaki po bardzo niskiej cenie; wprawdzie, zdaniem Macieja, jego szczypta więcej była warta niż funt tamtej, wprawdzie w każdej z nich upatrzył szkło tłuczone, popiół, drobno krajaną szczecinę i tym podobne, zgubne dla nosa ingredjencje, ale niemniej konkurencja była wielka — niełatwo dać się poznać.
Dobre rozumienie o sobie nie dozwoliło mu się zrazić: zasiadł tedy wiercić tabakę w olbrzymiej makutrze na stanowisku, które miało tę dogodność, że z przechodzącą Dorotą mógł się kłócić nieustannie. W przestankach zabawiał się monologami, apostrofami do tytoniu i tabaki, rozmową z samym sobą, którą lubił i w korzyść własną obracać umiał. Tak naprzykład zrana wstawszy i zasiadłszy nad makutrą, witał się wesołem: — Dzień dobry, panie Macieju! Dzień dobry waszeci. — A co waścina tabaka? Trze się dobrodzieju! — Trzyj, trzyj, byle było komu niuchać. — O to nie turbacja, byle skosztowali. — A jak to waćpan dziś zaspał? — Zaspał! zaspał! albo i nie zaspał... co to gadać zaspał! — A nie pomodliłbyś się waćpan? — Zmówiłem pacierz i należałoby się śniadanie, ale