Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Na czyim wózku jadę, temu piosnkę śpiewam — cicho zawsze odparł Jozafat.
A wtem i inni powyścibiali głowy z okien, wołając: — na Boga! stolowanie się zajęło! my się podusimy!
— A duście się, gałgany — krzyknął Filoktet — duście się! tego nam i potrzeba, a nie, to wyłaźcie do nas i bijcie się, jak przystało na szlachtę, nie na urwisów i rozbójników.
— Bić się, to był czas wprzódy! — rzekł Józafat, ale kiedy w pięciu skoczyli siekać jednego na gościńcu, niechaj teraz pokutują, zabijcie okna!
To rzekłszy, począł się zabierać do zatarasowania otworów, z których i głosy szlachty i żydów, wzywając litości, się odzywały. Pan Józafat był jakby głuchy i niemy, dźwigał dyle, kierował Urbanem i Filkiem Ciumperdą, napędzał Bajdurkiewicza, a sam pracował za wszystkich. Wewnątrz słychać było wyłamujących drzwi do sieni i wszyscy w zajazd wybiegli, ale tam, choć szerzej było, dach bez stolowania trrzęsioną słomą poszyty, płachtami ognistemi padał na głowy, a dym oddech zabijał. Krzyk się dał słyszeć, jakieś szamotanie, potem cicho...
Karczma płonęła prześlicznie, i dach w okamgnieniu objęty, już opadł trzeszcząc, tak że pilnujący odstąpić musieli nieco, by ich zwaliska krokiew i łat nie dosięgły. Dziwiło ich, że żadnego więcej głosu z wewnątrz nie słyszeli, a gdy ściany gorzeć poczęły, nie dostrzegli ani śladu zamkniętych w budynku, czy to, że ich dym udusił, czy się gdzie przychowali tak zręcznie.