Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Cicho i tylko drzewo potrzaskuje, okna pękają, opadają belki, a płomień żwawy to opadnie ku dołowi, to podniesie się ku górze, jakby spieszył pożreć prędzej pastwę swoją.
Pan Węgiel siadł na pniu niedaleko i patrzy spokojnie, ja na dziecinną zabawkę, Filoktet biega dokoła, Bajdurkiewicz krzyczy, a Urban trzeźwi Tadeusza.
— Gdzież się u djabła podzieli? — spytał wreszcie Filko Ciumperda — nie mogli się tak prędko podusić! niepodobna, żeby nie wołali o ratunek i nie krzyczeli pardon!
— I mnie coś się zdaje, że oni nie musieli się poskwarzyć! — rzekł Węgiel — baczność tylko, oni tu wylezą pewnie jaką dziurą!
— Gdzież-by się u licha skryli?
— Już-że tędy nie uciekli, to pewna! — krzyknął Bajdurkiewicz — bo pierwszemu, coby nosa pokazał, karkbym uciął!
Józafat tylko głową pokiwał.
Siedzą a czekają, już i karczma się wali, zajrzeli we środek, nigdzie śladu. Nie, jużby się tak popalili! — Wtem Węgiel poskoczył w krzaki za karczmę, wołając: — za mną! za mną!
— Wszyscy za mną!
— Po czasie! — krzyknął w chwilę, rozpatrzywszy się — po czasie! Ot patrzcie! w stajni była szyja do lochu! loch wychodził za karczmę, wydarli w nim sklepienie z dylów, i tędy w krzaki szmergnęli: Wszak to o trzy kroki od Bajdurkiewicza!
— Jak Boga kocham, to być nie może! ja w tę