Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ciumperda! zobaczymy! — To mówiąc, omdlałego Tadeusza położył w siano i poskoczył do swoich.
— Obejrzyj karczmę dokoła! — rzekł Józafat — popodpieraj wrota.
— Co myślisz? — spytał Urban — paneńku, co myślisz?
— Nic, usmażę ich trochę — pocichu odpowiedział Józafat, wzdychając. — Cóż robić i kiedy tacy durnie, że zamiast do lasu, uciekli do karczmy.
— Oto! to dobrze, bracie! byle nam dachem nie pouciekali!
— Zjedzą licha, mamy pistolety, choć nie wszyscy, postrzelamy ich jak wrony. — To mówiąc, począł powoli krzesać ognia i szukać słomy, a dobywszy iskry i rozpaliwszy suchego liścia, zatknął go w strzechę z jednej strony, Urban z drugiej — Bajdurkiewicz i Filko pilnowali drzwi i okien.
Suchy dach słomiany zajął się jak świeca wśród mroku, ogień zabłysł na drzewach i czerwoną łuną oblał wszystko dokoła. Tadeusz leżał, stękając, na bryce i ledwie widział, co się koło niego działo.
Wtem z okna ukazała się głowa zawiązana Ksawerego Wichuły — panowie bracia! — zawołał — co to jest u króćset djabłów? karczmę moją palicie?
— A palim! — odparł, kłaniając się, Józafat cichy.
— I cóż to myślicie?
— Nic! to tak sobie! ciemno na dworze, chcemy przyświecić!
— I waćpanu nie wstyd, panie Węgiel, za tego gałgana, za tego przybłędę się ujmować?