Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mira podała mu rączkę, tęrączkę śliczną zawsze, drobną, pulchniutką, którą by go mogła zaprowadzić do piekła. Usta jego wpiły się w nią, i nie mogły oderwać.
— Mój ty Walu, rzekła, czegożeś się ty tam tak długo bawił? Już mnie to niecierpliwiło! byłeś mi tu tak potrzebny momentami, j’etais outrée, gniewałam się strasznie, doprawdy!
— Ale najdroższa pani! ta sprzedaż...
— A! więc sprzedałeś! no! to dobrze. Tu rozpoczął się egzamin. Orbeka wyspowiadał się co do grosza.
— I cóż myślisz zrobić z pieniędzmi? spytała.
— Muszę żyć, rzekł Walenty, będę się starał umieścić tak, abym mógł się jako tako utrzymać.
Ex-wojewodzina schwyciła się z kanapki i przeszła po pokoju zadumana.
— Co to umieścić! rzekła, wszak ty wiesz, jak trudno o pewną hypotekę, procentów nikt nie płaci, a najpewniejsze domy jak Teppera i Szulca bankrutują... Trzeba coś innego obmyśleć.
— Ale cóż innego? spytał Orbeka.
— Ja ci powiem, całe życie byłam stratną i niepraktyczną, ale mnie bieda nauczyła rozumu i rachuby... Już tylko mnie posłuchaj. Ty masz kilka tysięcy dukatów, ja tysiąc mieć będę na Ś. Jan, złóżmy razem i kupiemy dom na wspólne imie. Dom w Warszawie przynosi ogromne procenta, ci ludzie fortuny robią. Zważ co to się płaci za lada mieszkanie.
— Tak, może to być myśl dobra, ale zawsze poradzę się mego poczciwego kolegi, adwokata.
— A! zlituj się! a proszę! tylko się nikogo nie radzić! Prawnika! a! to są zbójcy, ja ci powiadam, ja ich znam. Nigdy! nigdy! Oni czyhają na kapitały