Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

resztę znalazła Mira po sklepach, a że z natury była niecierpliwą, nim Orbeka nadjechał, już się urządziła, pooddawała wizyty, widziała znajomych, i weszła w owo życie warszawskie, którego koryfeusze byli w owéj epoce najpobłaźliwsi, zwłaszcza, gdy wielkie imie i ogłada salonowa pokrywały przeszłość.
Marzyć nie było można o dawnych splendorach, ale Mira, choć świeża i wcale ładna, postanowiła udawać poważną i nie młodą, aby się świeższą jeszcze pokazać — przez antytezę.
Oznaczono już soboty, jako dnie przyjęcia, w których salon był otwarty, rozmawiano, grano w bostona, pikietę, śpiewano, ogadywano po cichu i trzpiotano się przyzwoicie. Mira dawała kolacyą, co zawsze brukowych pasożytów ściąga. Salon więc był pełen, a że poufaléj w nim nad inne można sobie było postępować, i skandaliki mało osłonione, opowiadano sobie swobodnie, wkrótce pewna sfera towarzyska bardzo polubiła soboty.
Mira była uprzejmą niezmiernie, a chroniła się wszystkiego, coby od niéj odstraszać mogło, nawet nieuniknione intryżki, daleko się ostrożniéj wiodły, niż dawniéj.
Wśród tych prymicij warszawskich, nadjechał, powołany listem, Orbeka, i w nocy przybywszy, nazajutrz rano, już był u drzwi swéj pani, czekając przebudzenia.
Jak tylko dano jéj znać o nim, ledwie nieco się ubieliwszy i naróżowawszy trochę, ledwie okiem rzuciwszy na zwierciadło, kazała go prosić do swego pokoju.
Do jéj pokoju! a! było to niewysłowioném szczęściem dla biednego człowieka, wszedł z sercem bijącém, jak niewinny młodzieniec do pierwszéj w życiu kochanki.