Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dla bankrutów, zaraz ci lokatę podstawi! zobaczysz.
Orbeka zamilkł.
— Zresztą naradziemy się wspólnie, dodała, juściż bezemnie, staréj swéj, dobréj przyjaciółki, ty nic nie zrobisz?... Podała mu rękę! rękę!
— Ale moja pani najdroższa, cóż za myśl! zrobię to co ty każesz.
— Zobaczysz, ja tym interesem pokieruję dobrze, ja teraz jestem bardzo, bardzo rozumną, widzisz jak się urządziłam oszczędnie. I koni niemam! i powozu niemam! Ah! żyć bez powozu! mnie!
Westchnęła.
— A! przyznam ci się! że to najwięcéj mnie kosztuje. Jednakże z ludźmi żyć muszę... niewiedziéć jak zajechać do nich najętą karetą, bo do fiakra nie siądę za nic w świecie! C’est ignoble. Nie zawsze zaś i nie wszędzie można pójść piechotą. Dla mnie, ten powóz i konie, to jest prywacya najcięższa... to męczarnia.
— Więc może by można jakoś...
— A! nie! nie! niepodobna, rachowałam... c’est impossible. Czuję, że to mnie zabija, upokarza, ale cóż począć? Bo widzisz, wszelki inny niedostatek, daje się łatwiéj osłonić, nie jest tak widoczny, a ten...
Chodziła, udając, że oczy ociera, po pokoju niby płacząc, a patrząc na niego.
— Dodaj i to, że jestem słaba... to życie ze starcem... tych lat kilka przy niedołędze schorowanym, odjęły mi siły, zdrowie. Czuję się teraz wcale inną.
Orbeka nagle spytał:
— Więc i mieszkanie najęte bez stajni i wozowni?
Mira zarumieniła się, ale pod różem i bielidłem wcale tego widać nie było.
— Tak jest, odpowiedziała, chociaż gospodarz mi mówił, że ma tam jakąś niby do ustąpienia