Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noce bezsenne.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

„Chodź, chodź! damy ci chleba dostatkiem, kochać cię będziemy.“
Próbował przybyć i żyć, ale uczuł, że musiałby przestać być poetą, i dla poezyi na obczyznę powrócił... Tu o rzeczywistość się rozbićby musiał i swą wymarzoną wieś polską postradać, śpiew swój — cały skarb.
Zarzucano mu monotonią niesłusznie. Ma głos, jaki mu Bóg dał, zmienić go nie może, a że prawdziwy jest, dla tego jedyny; ale go zażywa różnie i żadnéj mu struny nie braknie. Poetę osądzi potomność — ja mówię o człowieku.
Chodzić tak z tą idealną siedzibą wieśniaczą w duszy po Lung-Arno, patrzéć i widziéć ciągle swe marzenie złote — a dla tego nie chciéć widziéć rzeczywistości, która do niego nie jest podobną, — wydaje się dziwnym losem, może ostatnim przykładem téj mocy, jaki ma nad człowiekiem poezya, kiedy się jéj odda cały człowiek.
W ciągu tych lat, w ciągu téj ciszy — on sobie swoję wioskę coraz daléj, coraz szerzéj, coraz wyżéj budował i buduje. Coś ciągle przybywa do niéj. Mgła się czasem podniesie i jakiś zapomniany horyzont odkryje. Od kolebki zapomniane, we śnie przywędruje nazad wspomnienie, które on, jak nową laleczkę, zaraz w śliczne odzieje gałganki; ale główne motywa pieśni pozostają zawsze niezmienione. Tylko ten wieśniak w sukmanie coraz to promieniściéj wygląda, dziewczę coraz bielsze i ponętniejsze, dziatki rozumniejsze coraz, a wioska coraz piękniejsza wśród kwiatów i zieleni. Studzień żurawie nawet w niéj skrzypią piosnkami.
Wszystko to maluje się na tle téj tkaniny szaréj, ale złote promienie nawskroś ją przechodzą, i przejrzysta jéj zasłona rozdziera się, ukazując niebiosa malowane, jak gdybyś wieczorem z Neapolu patrzył na Capri... Przybywa ktoś z kraju, przychodzi pokłonić się — i posiwiałemu, a tak młodemu lirnikowi dziwić się musi.