Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noce bezsenne.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gdy mu rozpowiadają o jego wsi i wieśniaku nie tak, jak on marzy — powiada sobie milczący, że źle patrzą, że fałszywie widzą, że im żółtaczką zapłynęły oczy.
Prawdą dla niego to, co on w sobie nosi.
Otwarta droga i drzwi do swoich, przyjęliby go serdecznie. Ale cóż? On, dusza pobożna, dla jednych byłby za zimny, dla drugich za gorący... i musiałby stać tak samotnym, jak na Lung-Arno... a — w siermiędze ideałuby szukał darmo... Nie lepiéjże patrzéć oczyma duszy zdaleka — a widziéć co zapragnie dusza?
Grzechemby było ciągnąć go gwałtem dla chleba kawałka, pozbawiając pokarmu duszy. On żyje tém, co sobie sam ugotuje i upiecze... Stracilibyśmy poetę, a onby szczęście postradał...
Ostygli ludzie litują się i szepczą: — „Biedaczysko!“ — a powinniby mu zazdrościć.
W progu chaty, gdy odchodził, pozostawił wszystko niepotrzebne, tylko ziarna ideału zabrał z sobą — a teraz co wiosna garść rzuci w powietrze — i rosną mu a kwitną... A wieńców z nich i wiązanek naskłada jeszcze wiele...
Przez długie lata przypatrując się i studyując działanie otaczających żywiołów na bracię naszę — do smutnych doszliśmy wniosków zaraźliwości złego, wpływów atmosfery — ale zahartowani się im oparli.
Dawniejsi wszyscy prawie stanęli na przełomie swéj epoki, daléj iść nie chcąc — pozostali typem swéj doby. Byli to ostatni rycerze — świadomi swojego posłannictwa... A co w nich sprzeczności mieszało się razem! Dziś wszyscy oni dobiegają do kresu, albo już spoczywają w grobach...

Stara Rzeczpospolita nie była tak jednolitą, tak jednobarwną — jak się nam wydawać może.