Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noce bezsenne.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

możliwą. Tak jednak było. Próby, jeżeli jakie czyniłem, nie powiodły się zupełnie i odstręczyły od dalszych. Osamotnienie dawało się czuć bardzo dotkliwie, jedno to tylko zasilało życie, że przepływ swoich, ciągłe stosunki z krajem, związek z nim duchowy utrzymywały i nie dawały postradać nic z tego, co się z sobą w tłomoczku wyniosło...
Któżby to był wówczas powiedział, przeczuł, że na kilka miesięcy się wybrawszy, miałem pozostać na całe życie? Z tą myślą do ostatka nie umiałem się pogodzić... nadzieja ta dwadzieścia i kilka lat nie dozwalała, że tak powiem, rozpakować się. Żyło się z dnia na dzień, w oczekiwaniu czegoś nieokreślonego — na popasie.
Stan ducha ztąd wywiązywał się osobliwy.
Wycieczki częste do Włoch, do Francyi, zbliżały mnie do starych, już tak dziwnie zwłoszonych, zfrancuziałych na wątku polskim, żem był w nieustannéj obawie zniemczenia mimowolnego. Ale to strach był próżny: atrakcyjnéj siły brakło.
Smutneż to dzieje!... Jedyną ich korzyścią to, że człowiek zmuszony był ciągle czuwać nad sobą, badać się trwożliwie, czynić rachunki sumienia. Przykłady ludzi, którzy ulegli metamorfozie potwornéj, odstraszały. Duch ciągle uciekał i tulił się do wspomnień domowych; nawet to, co pociągać mogło i było sympatyczném, budziło obawę oddziaływania i — nieufność.
Gdyby naówczas nie praca, gdyby nie zajęcie umysłu takie, iż nie dopuszczało ani tęsknicy zbytniéj, ani odżywiania się pokarmem niezdrowym — metamorfoza stałaby się nieuchronną. Tymczasem zdaje mi się, że gdybym cudem jutro obudził się na Mokotowskiéj ulicy, takby mi łatwo było dalszy ciąg przerwanego życia prowadzić po latach dwudziestu — jak gdybym wczoraj powrócił z redakcyi.