Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/680

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

potarganéj, wyciągnięty jak trup, z zamkniętemi oczyma... Blada twarz jego pomarszczona, sfałdowana, była jakby kartą, na któréj czarny dramat się wypisał.
Słysząc kroki, porwał się, otworzył oczy, załamał ręce, zakrył niemi twarz i rzucił się nią na kanapę...
Porowski stał niemy, pytać nie śmiał...
Wtém dźwignięty jakąś siłą gwałtowną, zerwał się hrabia i siadł, wyciągnął rękę milczący, wskazując siedzenie.
Kapitan jeszcze pytać się wahał...
— Co ci jest? co to jest? rzekł w końcu po długiém milczeniu, którego Zdzisław przerwać nie miał siły...
Czekał jakiś czas na odpowiedź...
— Powiem, powiem wam wszystko... dla ludzi trzeba ukryć srom i nieszczęście, z wami muszę je podzielić...
Westchnienie jak jęk, wydobyło mu się z piersi...
— A cóż? zawołał nagle — stało się to, czegom się był powinien spodziewać... Podkradłem się z sercem bijącóm pod okna domu, pod drzwi, ażeby podsłuchać rozmowy kochanków i zastać ich w czułym uścisku, szydzących ze mnie...
Alf!... Nie wiem czym go zabił czy ranił tylko... strzeliłem do niego...
Kapitan ręce podniósł do góry.