Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad Spreą.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czął mówić o czem innem, bardzo zręcznie pokrywając cel swej rozmowy.
Wieczorem już późnym wrócili do miasta. U brandeburskich wrót rozeszli się towarzysze i garbus sam z Wolskim zostawszy, zmusił go zręcznie do przyjęcia małej pomocy, którą tamten ze łzami i rozrzewnieniem długo wzbraniał się wziąć a nareszcie nie kryjąc, jak mu to przychodziło w porę — uradowany zgodził się zatrzymać.
Nazajutrz przybył jeszcze raz podziękować i pożegnać się Wolski.
— Mniej więcej — rzekł garbus, zatrzymując jego rękę — gdzie cię szukać, co myślisz? dokąd się chcesz udać?
— Szczerzę ci mówię — nie wiem — odparł Wolski. — Wilhelmina ma rodzinę matki w Saksonii, być może gdzieindziej, pierwsze najbiedniejsze miejsce, jakie mi się trafi, przyjąć jestem zmuszony — jeść potrzeba... Ja przymarłbym i głodem — ale oni... ale ona...
Uśmiechnął się smutnie.
— Cóż? walka o byt! los to zwykły ludzi, którzy węzły z rodziną i społeczeństwem zerwać byli zmuszeni. Idą sami i przebijać się muszą przez tłumy. To los człowieka.
Niepokój mnie dręczy... zostawiłem Hel-