Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad Spreą.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się wyniósł do drugiej knajpy, unikając spotkania. Wolski też nie miał ochoty przypominać się teraz ocalonemu.
Wszystkich towarzyszów uderzyła smutna i wynędzniała postawa Wolskiego; rozweselić go nawet było trudno, a wspomnienia lepszych czasów zdawały się na nim czynić bolesne wrażenie...
Ryszard odciągnął na stronę garbusa.
— Wiesz co — rzekł — jak na szczęśliwego człowieka ten Wolski wygląda bardzo biednie... Czyś ty z nim mówił?
— Trochę!
— Co mu jest? Wszak go rodzice żony opuścili?
— Zupełnie.
— Może jest w wielkiej potrzebie...
— Ja sądzę, żona dziecię...
— A! a! już — zawołał Ryszard, tybyś powinien jako bliżej znajomy z nim, zmusić go do przyjęcia — pożyczki, żeby głodem nie marli.
— Ale kochany hrabio — cóż ja mu pożyczę, sam nic nie mając?
— A to ja dam! ja dam, ale nie powinien wiedzieć, że to odemnie... Mów mu, że od ciebie. Toby mu nadto ciężyło...
Poczciwy Ryszard oglądając się, wsunął kilka frydrychsdorów w rękę garbusa i za-