Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/536

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dział tego tylko że oboje razem udali się na cmentarz i że panna Pelagia, która czuwała nad nieszczęśliwym wygnańcem — odprowadziła go do drzwi domu.
Działy się cuda. Klesz i rad był i zafrasowany. Na czem się to skończyć miało? Znał nadto Floryana, ażeby nie przewidywał że jeśli malowana panna zechce go podbić, z łatwością tego dokaże.
A potem? Znał tak mało przeszłość i charakter tej kobiety, tak mało miał wiary w popisowy sentymentalizm, że się lękał o przyszłość.
Co było począć? Jednego pięknego poranka, sam pod jakimś pozorem udał się do p. Pelagii. Zastał ją właśnie powracającą ze Mszy. Obejrzała się naprzód tęsknie czy nie przyprowadził ze sobą przyjaciela, a nie widząc go z trwogą spytała się czy nie zasłabł.
— Nie — rzekł Klesz siadając — nie wziąłem go ze sobą dla tego, że o nim z panią mam pomówić. Wątpię ażebyś pani znała jego nieszczęśliwe położenie. Rodzina, niemiłosiernie, bez sumienia sobie z nim postąpiła. Pani okazałaś współczucie dla niego, chcę jej rady zasięgnąć.
P. Pelagia rumieniąc się nieco (nie była tego dnia na rano zbyt pomalowaną) oświadczyła się uczynić co tylko było w jej mocy. Ścisnęła podnosząc do góry rączki.
— Ja, będę musiał powracać do Francyi, zo-