Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/537

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

stawiłem tam żonę. Lękam się o nią. Małdrzyk ze mną jechać nie chce od grobu córki. Cóż on tu pocznie sam jeden, bez opieki?
Wreszcie, żyć nawet wkrótce może nie mieć z czego. Potrzeba mu i dla chleba i dla oderwana się od smutnych myśli, zajęcia jakiegoś i pracy.
Jordan tak bezlitośnie odmalowawszy stan przyjaciela, spojrzał na p. Pelagię, chcąc się przekonać czy rozczarowanie nie nastąpi, lecz ledwie miał czas dokończyć, gdy mu przerwała.
— Ja o tem wszystkiem wiem, myślałam. — zekła. — P. Floryan nic nie tai przedemną. Biedny, szlachetny, zacny człowiek!
Tu zawahawszy się trochę, ze spuszczonemi ku ziemi oczyma mówiła ciszej:
— Ja mam obietnicę pewną... pewną, że pański przyjaciel dostanie miejsce w Towarzystwie ubezpieczeń od ognia. Miejsce bardzo dobre, nic do czynienia, co najwięcej parę godzin przy stoliku i tylko podpisywanie dla formy.
— Toby było dobrodziejstwo dla niego — przebąknął Klesz.
— A jeżeli pan chcesz powracać do żony, niechże pan będzie spokojny... ja...
Zakrztusiła się p. Pelagia i zmięszała nieco, lękając może zbytniej otwartości własnej.
Jordan nie pytał więcej, podziękował i smutny odszedł do domu.