Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/525

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mowy nie posłyszał, dała znak Kleszowi, prosząc aby on podszedł do niej.
— A! daruje pan — rzekła sznurując usta — niepodobna się oprzeć temu uczuciu, które na widok boleści takiej, każdem czułem sercem owłada. Widziałam już kilka dni temu tego nieszczęśliwego leżącego tu na mogile. Mój Boże! co za serce! Nie mógłby mnie pan objaśnić, kogo on stracił? kochankę? żonę?
— Córkę — odparł Klesz chłodno, bo mu się sentymentalna dama niebardzo podobała.
— Ostatnię dziecię? ah! Żonaty czy...
— Wdowiec — odparł Jordan.
— Któż to jest? daruj pan, że go tak badam, ale współczucie...
— Biedny, bardzo biedny człowiek — rzekł Klesz posępnie — wygnaniec, tułacz.
Kobieta przysłuchiwała się z takiem zajęciem, iż Jordan dla tego serca niewieściego uczuł pewne politowanie. Nie widział potrzeby tajenia historyi Małdrzyka, opowiedział ją w kilku słowach, dodając jak ciężkie nań spadło zadanie.
Kobieta słuchała z zajęciem najżywszem. Gdy skończył on, zaczęła narzekać na nieczułość ludzi, na serca skamieniałe, na świat zepsuty — i, jakby się rozstać z Kleszem nie mogła, nie przestawała go zarzucać pytaniami.