Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/524

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nie ta rozpacz co wprzódy, ale głęboki, nieuleczony smutek bladą twarz jego czynił piękną i zajmującą.
Jordan, który z boku za krzewami zatrzymał się, nie spuszczając z oka przyjaciela, spostrzegł z drugiej strony, z poza świerka wzrosłego nad starą mogiłą, kobietę, która z nadzwyczajnem zajęciem i współczuciem Małdrzykowi się przypatrywała.
Była to — niewiasta lat wątpliwych, tego wieku co się nieprzyznaje do żadnej cyfry — z resztkami bardzo już nie świeżej młodości, nadzwyczaj strojna, wyelegantowana, i — co nawet zdaleka rozpoznać się dawało, zuchwale, choć nie bez talentu pomalowana.
Ponieważ rysy dawniej piękne być musiały — zdala więc czyniła złudzenie przyjemne, bo figurkę zachowała bardzo zręczną, a nóżka i rączka obute i okryte bardzo starannie, miały kształty wielce udatne.
Ciekawe jej oczki czarne wlepione były z takiem natężeniem w biednego Małdrzyka, jakby tajemnicę mu z duszy wyrwać chciały. Nierychło dopatrzyła się nieznajoma stojącego po za nim Klesza, łatwo się domyśliła iż pilnował zbolałego, i trochę pomyślawszy — ostrożnie, bez szelestu najmniejszego prześliznęła się do p. Jordana. Niechcąc nazbyt się zbliżać ażeby Małdrzyk roz-