Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/468

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

już nadzwyczajne owoce jego pracy, sielankowe życie w chatce, przyszłość jakąś spokojną, cichą, ozłoconą — a poza nią nadzieję — ocknienia się sumienia w Kosuckich.
Monia poznała zaraz przy obiedzie humor ojca zmieniony. Uśmiech miał na ustach, stał się czulszym, przebąkiwał coś o prędkiem wyniesieniu na wieś.


Domeczek, napół chata, niby dworek, biedny, słomą kryty, z kominem dużym, zczerniałym i popękanym nad dachem, z przypartą do niego połamaną drabiną, kilka wierzb starych i olch poobcinanych z gałęzi od dołu, otaczało. Poza nim siedziała kałuża, która się nazywała sadzawką, cała okryta pleśnią zieloną, a po brzegach zarosła tatarakami. Było to królestwo żab i przytułek kaczek, od rana już tu ciągnących ze swem potomstwem.
Ogródek warzywny opasywał dokoła chatę, wysokim, niedbale ustawionym płotem objęty. Dzikie wiśniowe krzaki rozczochrane, i bzy poobłamywane rosły przy nim. W podwórku była stara ze zgniłym zrębem studzienka z żórawiem, a przy niej koryto, które wiele pokoleń ludzi przeżyło. Dalej w głębi cisnęły się do siebie szopki i stajenki liche, chlewki, komórki a wystawka