Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/467

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Słuchaj, panie Mieczysławie — po odejściu córki odezwał się Małdrzyk — nie pytaj mnie zkąd i jak dostałem trochę pieniędzy dałem słowo że wierzyciela mojego nie zdradzę. Szukaj mi co rychlej malutkiej, jak najmniejszej dzierżawy, lada jakiego gruntu kawałka z domkiem i drzewami, gdzieby mi Monia odżyć mogła.
Lada stał zdziwiony.
— Dużo pan masz? — spytał.
— Mało — rzekł Małdrzyk — pożyczono mi tysiąc talarów.
Skrzywił się Micio.
— Nie ma za co rąk zaczepić — rzekł.
— Najmij ogród pod miastem, byle najlichsze gospodarstwo — żywo odezwał się Małdrzyk. — I jabym może odżył pracą, i Monia przestałaby kaszleć.
— Postaram się zrobić co można — rzekł zasmucony Lada, widząc że sam nic dla Małdrzyka zrobić nie mógł. — Jutro pojadę w okolicę Srody, dowiem się, znajdę co może.
W głowie mu się nie mieściło zkąd te pieniądze pochodzić mogły. Małdrzyk prawie nie wychodził z domu, a odwiedziny Ksawerego wiedział na czem się one skończyły.
Skutkiem tego niespodzianego daru, gdyż inaczej nazwać go nie było można, ofiary tem większej że ją serce nad nałogiem skąpstwa zdobyło, Małdrzyk odżył. Wyobraźnia żywa malowała mu