Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/418

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

załamanemi. Na widok wchodzącego francuz poskoczył do progu groźnie.
— Przychodzę panią od nas uwolnić i od niepokoju a nieporozumienia, którego byliśmy przyczyną — odezwał się Jordan niepatrząc na francuza. — Wynosimy się natychmiast. Radbym nasz dług opłacił, przynajmniej ten, jaki się daje opłacić pieniędzmi — bo wdzięczność za jej starania około chorego, pozostanie na zawsze długiem.
Wdowa wstała z krzesła jakby chciała zaprotestować, francuz spojrzał na nią groźno.
— Wynoście się, tak, tak wynoście — rzekł szydersko — szczęśliwej drogi, a co się należy zapłaćcie. Kłaniam uniżenie.
I wskazał na drzwi.
Jordanowi tego tylko było potrzeba, wyszedł co żywiej, krzątając się tak i rzucając pieniędzmi, że w godzinę wszystko było gotowe. Hotel wybrany jak najbliżej, mieszkanie na parterze, dozwalało Floryana o wieczornym mroku przeprowadzić pieszo do nowego lokalu.
Monia z jednej strony, Jordan szedł przy nim z drugiej. Rzeczy zrzucono w nieładzie naprędce, zdano komisyonerom, przewieziono niebawem. Szło głównie o chorego, którego położono na łóżko, a Klesz przewidując gorączkę, posłał po dr. Moulin.
Małdrzyk był przybity, milczący, nie mówił słowa.