Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wszedł pocichu do sypialni i usiadł przy łóżku jego.
Małdrzyk otworzył oczy, nie mogąc zrazu oprzytomnieć.
— Słuchajno — odezwał się Jordan, biorąc go za rękę. — Całą noc rozmyślałem nad tem o czem mówiliśmy wczoraj. Zdaje mi się, że i ty i ja źleśmy radzili.
Wiesz co — kraj opuścić jest łatwo — powrócić do niego trudno. Wyrwany z pośrodka tego społeczeństwa, którego jest cząstką składową, człowiek z konieczności dziczeje. Wcielić się musi w nową całość, a to nieinaczej jak wyrzekając się swojej. Rzecz okropna, a dla nas, niemłodych, to operacya, którą się często życiem przypłaca. Serce, obowiązki, nałóg, wszystko nas przywiązuje do tej ziemi.
Cierpieć — musi człowiek wszędzie, lepiej najsroższą katuszę znieść u siebie, niż błąkać się wyrzuconemu, oderwanemu po obczyznie.
Nie — nie — uchodzić nie można, nie godzi się — tułactwo to śmierć.
Patetyczny ten wykrzyknik, ledwie przebudzonego Floryana zdumiał nadzwyczajnie.
— Przypomnij co mówiłeś wczoraj! — zawołał.
— Głupstwo mówiłem, bez zastanowienia się głębszego — odparł spokojnie Jordan.
Argumenta, które teraz głosił, do serca i