Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przekonania panu Floryanowi nie przypadały Milczał, Klesz dowodził z zapałem i nie ustępował, nalegał.
— Nie pojedziesz więc zemną — rzekł w końcu Floryan — jeżeli mnie okoliczności zmuszą, na rok, na dwa się oddalić. To się samo z siebie rozumie. Ja też nie myślę wcale o wygnaniu się na wieki.
— To zupełnie inna kwestya — odpowiedział chłodno Jordan. — Jeżeli ty zrobisz głupstwo — za nic w świecie nie dam ci go popełnić samemu. Idę z tobą, tembardziej że czuję się ci potrzebnym.
Poczęli się sprzeczać z sobą.
— Mój kochany — zawołał w końcu Floryan — ty przypuszczasz najgorsze. Ja się oddalam, ale z najmocniejszem przekonaniem, iż wkrótce powrócę do Lasocina.
— Nikt inaczej kraju nie opuszcza — przerwał Klesz — jak z tą nadzieją, która najczęściej zawodzi.
Nadchodzący sługa, rozmowie tej koniec położył. Jordan powrócił do oficyny. Wszyscy wstawali, zbliżała się godzina śniadania. Pierwsza zjawiła się Natalia z chmurą na czole. Przychodziła błagać i prosić brata, aby usłuchał rady jej męża — ściskała go ze łzami w oczach; zaklinała na miłość dla córki.
Floryan wczoraj już zachwiany — dawał się