Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/404

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

możności; on, oddając wszystko co miał, nie był pewien czy starczy potrzebom.
Z po za tej chwili jaśniejszej powrotu dziecka do ojca, patrzała groźna przyszłość, niepewna lub upokarzająca.
Wszystko to przebiegło mu po głowie błyskawicą i zimny pot wystąpił na skronie.
Nie miał sobie jednak do wyrzucenia, że Monię tu sprowadził na nowe męczeństwo, bo to zawsze znośniejszem być mogło jeszcze — nad to co ją u Kosuckich czekało.
Z temi myślami czarnemi, które go rojem obsiadły, po chwili rozmowy, Klesz wyszedł z hotelu, obiecując przybyć nazajutrz po Monię. Wychodzącemu zarzuciła dawnym obyczajem ręce na ramiona.
— Jordanie mój! opiekunie ty nasz, dobroczyńco — wołała — nie zwlekaj, wieź mnie do ojca!
Klesz wyszedł odurzony. Sumienie mu wyrzucało nadewszystko że egoista — pomyślał teraz o ożenieniu — gdy właśnie najpotrzebniejszym był sierocie i kalece.
Męcząc się tak i gryząc, musiał biedny wracać do Małdrzyka. Od progu zapowiedział mu już, widząc konieczność, że dziś lub jutro Monia przybywa.
Wiadomość ta, jak się spodziewać należało, do łez poruszyła osłabionego człowieka.
— O mój Boże — zawołał oglądając się po po-