Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/403

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

połykać musiała słysząc jak w jej oczach z ojca się urągano i ogadywano go.
Pan nie wiesz, słowo daję — zawołała głos podnosząc Lasocka. — Koszuli całej, trzewików brakło. Ludzie się litowali. Stare sukienki ze swoich dzieci kazali dla niej przerabiać. Naostatek...
Zarumieniła się nieco wybladła twarzyczka Moni.
— Proszę cię, Lasociu, po co to przypominać! Jabym rada wszystko zapomnieć, a co mnie spotkało to przebaczyłam im; tylko ojca losu, nie mogę.
— W ostatku to wydanie jej za mąż, na które się naposiedli. Za takiego człowieka!
Dziewczę gwałtowniej jeszcze przerwało:
— Lasociu! męczysz mnie! zlituj się.
Staruszka spojrzała znacząco na Jordana — i zamilkła. Zbliżyła się do Moni i pocałowała ją w czoło.
— Dzięki Bogu, wszystko skończone!
Klesz drgnął myśląc że cierpienie nieszczęśliwej zmienić się tylko miało. Nie śmiał pytać nawet, lecz był pewien, że z kraju żadnych środków utrzymania wywieść nie mogły. Co było począć dalej, jak żyć? z czego?
Na łasce tej kobiety, o którą się jej przeszłość upominała?
Małdrzyk kaleka, osłabły, zarobić nie był w