Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/401

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pani już wiesz??
— A! pani! — przerwało dziewczę — ja dla Jordana jestem i powinnam być przecież Monią, jak dawniej.
— No, to Monia już wie — poprawił się Klesz — że ojciec wiele, wiele przecierpiał, że był chory i zdrów jeszcze nie jest. Noga, którą złamał..
Monia krzyknęła ręce łamiąc.
— Noga się już zrosła — prędko dokończył Jordan — ale potrzeba czasu, aby siły powróciły, a teraz z nim musimy się obchodzić ostrożnie.
— O Boże mój! — zawołało płacząc dziewczę, on cierpiał a mnie tu nie było.
Zerwała się z siedzenia żywo.
— Mój kochany Jordanie, nie wstrzymuj mnie, zlituj się, do ojca!
Klesz się uśmiechnął.
— Muszę go przygotować — rzekł. — Jest lepiej, doktór mu nawet pozwolił już wstać i chodzić o kuli, jednak... wstrząśnienie takie mogłoby być szkodliwe.
— Widzenie dziecka — przerwała Monia — a! nie, to nie może mu zaszkodzić. Zlituj się... Kiedyż?
— W żadnym razie niedziś — odparł Klesz — ja ztąd idę do niego, nie powiem mu o przyjeździe jeszcze, tylko że się go spodziewam, zobaczę jakie to zrobi wrażenie. Zresztą — rzekł zbliżając się do Moni — wam potrzeba spocząć także. Mo-