Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/400

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z włosami gładko przyczesanemi kobieta, której twarzy dojrzeć nie mógł. Pamiętając tylko dawnego wyrostka Monię, Jordan zatrzymał się wprogu zwątpiwszy czy się nie omylił, gdy dziewczę z krzykiem, z rękami otwartemi, przybiegło mu się rzucić na szyję.
Teraz dopiero mógł się jej przypatrzeć. Były to też same rysy, lecz opromienione boleścią, tęsknicą, piękniejsze niż były, a budzące politowanie, tak młodość ich i świeżość już ten robak cierpienia stoczył i zmęczył. Piękną była — ale jakby nie miała siły się rozwinąć, wzrostem kobieta, kształtami była prawie dziecięciem jeszcze. Blada, z oczami ciemno obramowanemi, chuda, wiotka, ręce miała białe i delikatne, na swój wiek za stare, a trochę żywiej poruszona przywitaniem oddychała ciężko i tchu jej już brakło.
Nastraszony trochę Jordan, podprowadził ją do krzesła, zmuszając aby usiadła. Wybiegła też z okrzykiem radości Lasocka, podróżą do której była nie nawykła tak rozgorączkowana i osłabła że mówić nie mogła.
Oczy swe rozumne wlepiwszy w Klesza — Monia wołała:
— A! paneś się nic a nic nie zmienił! a ojciec?
Kiedy zobaczę ojca? Mój Boże! sama myśl że już tu jestem w tem miejscu gdzie on, zawraca mi głowę. Ojciec...
Jordan począł powoli.