Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/395

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

go wysłali — ot nie wiem dokąd, czy do Turcyi, czy do Ameryki i — pojechał. Był tu na pożegnaniu. (Tu zniżyła głos). Co płaczu było! Potem znowu listy przychodziły z takiemi jakiemiś znaczkami pocztowemi, z końca świata. Mąż, który się na tem zna, powiadał że z takich krajów, z których rzadko ludzie żywi powracają.
Naraz też listy ustały.
Tymczasem — mówiła dalej pocichu p. Petit — polak przybył, no — i o Gerardzie już ani słychu. Pan wie jak się ona do niego przywiązała! Strach! Toż oni z sobą zdawna jak mąż z żoną, tylko ślubu braknie.
Tu p. Petit sałatę odstawiwszy na bok, ręką zatuliwszy usta, schyliła się do ucha Jordanowi.
— Otóż... Gerard powrócił! Zarosły, opalony — do niepoznania! Jejmość gdy go zobaczyła, panna Paulina powiada że zemdlała i że ją rozsznurować musiała. Znać go nie chce, a ten powiada słyszę że na piśmie ma przyrzeczenie małżeństwa i stoi przy tem mocno. Już kilka razy tu awanturę zrobił, przebojem wpadł. Mdłości, krzyki, kłótnie, historye. Dowiedział się nie wiem zkąd o polaku, no i nie dziw bo tu na okolusieńko o nim wiedzą wszyscy — więc się odgraża że go zmasakruje. Nie chcesz być moją, nie będziesz niczyją!
Gdzieś z tych gorących krajów, proszę pana,