Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/384

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tyerowi wydany był najsurowszy rozkaz niewpuszczania nikogo do p. Małdrzyka. Uproszony doktór sam go powtórzył na dole.
Wdowa pod pozorem że zastąpić miała Jordana, na krok znowu się nie oddaliła od łóżka, podwoiła czułości i starań około chorego, otoczyła go wygódkami, bawiła jak dziecię, i miała przyjemność widzieć łzy na oczach jego, czuć serdeczny uścisk dłoni, słyszeć wyrazy najgorętszej wdzięczności. Ostatnie, stanowcze, wielkie słowo, spodziewane co chwila, niepojętym sposobem zawisało na ustach. Już, już zdawał się je chcieć wymówić, potem nagle wstrzymywał się i — milknął.
Parę dni upłynęły tak w rodzaju walki z oporem biernym chorego, wdowa gniewać się w duchu zaczynała.
Rachuby jej, zwykle niechybiające, tym razem zawodziły ją okrutnie.
Jednego dnia nareszcie Floryan uczuł się gorzej, po długiem sondowaniu rany, dostał gorączki, sen go odbiegł, niepokój owładnął nim. Noga nie pozwalała się poruszać, a na miejscu uleżeć nie mógł. Trzeba go było podnosić, poprawiać poduszki, podkładać coś pod głowę, dawać pić, zakrywać światło, słowem ciągle biegać około niego i koło łóżka, które już tak ustawione było, że z obu stron przystęp do niego był możliwy.
— A, moja dobra pani Adelo — odezwał się