Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/383

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cielem — wiedząc że naprzód na nicby się to nie zdało, a powtóre rozdrażnione uczucie mogłoby powiększyć jeszcze.
Zdawało mu się że w ten sposób zabezpieczywszy się na czas jakiś — mógł bezpiecznie na dni kilka do Tours odjechać.
Pani Perron, chociaż bardzo jej to było na rękę, dowiedziawszy się zakrzyknęła z początku:
— Ale po cóż? dla czego pan opuszczasz przyjaciela? Panie Floryanie, pan go nie powinieneś opuszczać.
Małdrzyk się uśmiechnął, szepcząc coś o nieodzownej potrzebie podróży. Klesz zresztą miał powrócić wkrótce.
Zabrakło go bardzo po odjeździe Floryanowi, został sam na sam z wdową.
Na ten raz obiecywała ona sobie, z kilku dni samotności skorzystać koniecznie. Wszystko było przygotowane, szło tylko o jedno słowo.
Marzyła nawet że ślub możeby się mógł, przy wielkich staraniach odbyć w pokoju, co nie było bezprzykładnem, zwłaszcza gdy chorobę uznano groźną, a obowiązek sumienia go nakazywał. Wikaryusz parafii był przyjacielem domu a pani Perron uchodziła za katoliczkę „praktykującą“, bo we Francyi są katolicy dwu rodzajów, tacy którzy nie praktykują — i co praktyką dowodzą swej wiary.
Ale, potrzeba się było spieszyć! Znowu por-