Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/355

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ści — domyślał się jakie miała nadzieje i plany — nie zdawały mu się one ani nadto dziwacznemi, ani złemi dla biednego Małdrzyka.
Wysłuchał więc opowiadania — uspokoił się nieco i zawarował sobie tylko aby, gdy się Florek lepiej mieć będzie, został do niego przypuszczonym.
W ciągu dość długiej rozmowy, często przerywanej płaczem, Micio zupełnie zapomniał że w początku jej przyrzekł tajemnicę — o przypadku i stanie przyjaciela.
Wyszedłszy z hoteliku, wpół godziny może, gdy jeszcze pełną miał głowę tego co tam słyszał — spotkał się z kapitanem Arnoldem.
Pierwszem jego słowem było:
— Wiecie? od kilka tygodni nie mamy żadnej wieści o Małdrzyku. Licho wie co się z nim stało? Wyjechał nie opowiadając się — zniknął.
— Ale, ba! — zawołał Micio — jakże może być żebyście nie wiedzieli. Biedny Małdrzyk miał okropny wypadek. Koń zgruchotał mu nogę. Leży chory prawie bez nadziei, i doktór do niego nikogo a nikogo nie dozwolił dopuszczać.
Arnold za głowę się pochwycił.
— Gdzie leży? — krzyknął.
— A no, w swoim hoteliku, a Perron go pilnuje.
Micio ruszył ramionami.
— Między nami mówiąc, jeżeli wyzdrowieje,