Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wpadł po wiejska ubrany, ze słomianym kapeluszem w ręku p. Floryan, witając siostrę radośnie i serdecznie, a nawet Kosuckiego z uprzejmością wielką. Monia przyszła się u niego dopomnieć pocałunku.
Razem z gospodarzem, który nie cierpiał kwasów, dobry humor wszedł do salonu.
Tuż za p. Floryanem kroczył jego nieodstępny — niewiedzieć jak go nazwać było — przyjaciel, towarzysz rezydent — trudno to określić, p. Jordan Klesz.
Byli to równolatki, ze szkolnej ławy wyniesiona drużba, dziś Orestes i Pylades. Po szkołach stracili się na czas jakiś z oczów, Jordan przebywał różne koleje i dostał się w końcu chory, jak mówiono do nieuleczenia, zubożały — do szpitala.
Przypadkiem jakimś dowiedział się o tem Floryan, natychmiast pojechał po niego, zabrał do domu, leczył i miał tę pociechę, że Jordan zupełnie przyszedł do zdrowia.
Miał potem sobie szukać jakiegoś zajęcia, obrać powołanie, dostać miejsce, lecz zwlekało się to od dnia do dnia, w końcu p. Floryanowi, niemogącemu się obejść bez towarzystwa stał się potrzebnym, — i zamieszkał sobie w Lasocinie.
Co on tu robił, opowiedzieć trudno. Wszystko i nic. Najgłówniejszem zajęciem jego było zabawianie przyjaciela, towarzyszenie mu, pomaganie