Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— I to panu Mieczysławowi coś przynosi? — zapytał Małdrzyk.
— Jak to, coś? — zaśmiał się pan de Lada — nie coś ale bardzo piękną prowizyę! a że i na bursie mi się dotąd wiodło, jestem en train, jeśli to potrwa, dorobić się fortunki. Mój Smogulec sprzedałem! Cobym ja na wsi robił. Przyznani się panu, że nie ma życia jak w Paryżu!!
— Tak, dla tych, którzy to życie opłacać mają czem!
— Rozumie się — wesoło podchwycił Micio — lecz kto ma spryt ten tu równie łatwo robi pieniądze jak je trwoni.
Pan de Lada w tej chwili nie musiał mieć zajęcia, gdyż wdał się w rozmowę długą z p. FIoryanem, o dawnych czasach, o ludziach, których znali, a zajęciem żywem, jakie okazywał wygnańcowi, ujął go tak iż Małdrzyk otwarcie w końcu całe swe położenie odmalował.
— Ale, słuchajże pan — zawołał Micio — jesteśmy z jednej prowincyi, ziemlaki, miałbym sobie do wyrzucenia, gdybym panu radą i moim wpływem nie służył. Mam stosunki, coś mogę. Znajdziemy zajęcie mniej krępujące, odpowiedniejsze dla pana. Spuść się pan na mnie!
Był to pierwszy człowiek który tak serdecznie, ochoczo, zdawał się jego losem zajmować, niedziw więc że Floryan w tym stanie ducha,