Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Mogę służyć ci zaliczką na rachunek? — poczęła Durand.
Kapitan aż rękami strzepnął.
— Cóż znowu?
— No, to już nie odgadnę.
Po krótkim namyśle Arnold zbliżył się jej do ucha.
— Co sobie myśli ta kokietka Perron. Bałamuci nam naszego pana Floryana już oddawna; niedosyć na tem, teraz gdy pozostał sam, bo mój siostrzeniec do Tours pojechał — namówiła go aby się przeniósł do niej!
Pani Durand słuchała ciekawie, ale udzielona wiadomość nie zrobiła na niej najmniejszego wrażenia. Kiwnęła głową.
— Cóż w tem tak złego? — odparła. — Wierz mi, ona tak ma pozór płocha — ale kobieta stateczna i nie bez grosza. Jestem pewna, że teraz ją obrachowawszy, choć hotel wzięła z długami, już paręset tysięcy ma pewnie. To nie do pogardzenia. Nie sądzę żeby wydać się za niego chciała, bo znalazłaby człowieka z pieniędzmi — lecz gdyby do tego przyszło?...
Arnold nie umiał już wytłómaczyć, dla czego ten związek wydawał mu się niemożliwy i niestosowny.
Durandowa się uśmiechała.
— Cóż cię to tak nastraszyło? — dodała.
— Ludzie będą gadali!