Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jużciż — rzekł w duchu — baba nie może myśleć żebym ja się z nią ożenił. Jest wprost współczucie dla wygnańca i dla współziomki Poniatouskiego — i potrzeba lepszego towarzystwa.
Dał słowo — cofać się nie chciał i nie myślał.
Tegoż dnia spotkali się z kapitanem.
— Wiesz, kochany kapitanie — odezwał się Małdrzyk — tak mi smutno w tem opuszczonem mieszkaniu, nie wytrwam w niem. Zdaje mi się że się do innego hoteliku przeniosę.
— A! dokąd! — spytał Arnold.
— Pani Perron daje mi jasny, piękny i tani pokój u siebie — rzekł prędko Floryan.
Kapitan wąsa pokręcił.
— Wystawiasz się na pokusę — odezwał się z uśmieszkiem sardonicznym. — Nie wiem czy to bezpiecznie.
— Oh! oh! — roześmiał się trochę przymuszonym uśmiechem Florek, i nie chcąc przedłużać rozmowy, odszedł prędko.
Kapitan niedługo myśląc pośpieszył do swej przyjaciołki pani Durand, którą samą jedną zastał w sklepie.
— Cóż to cię tu przyniosło? — zawołała kupcowa — miły gość! miałżebyś ze mną starą za sklepikiem chcieć wypić filiżankę kawy?
— Nie odmawiam — rzekł grzecznie Arnold, po staroświecku całując jej ręką grubą i namuloną — ale, z czem innem przychodzę.