Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chcenia o tem, że mu niezgorsze wurunki na prowincyi ofiarowano.
Małdrzyk spojrzał bystro, widać było że obawa stracenia Klesza dotknęła go.
— Cóż myślisz? — spytał.
— Nie wiem sam — rzekł Klesz — nawykłem wisieć przy tobie i służyć ci.
— Ano, to możeby się i dla mnie gdzieindziej znalazło zatrudnienie — przerwał żywo Małdrzyk. Przyznam ci się, że oddawna tego smarowania po papierze liści i kwiatów mam dosyć. Wolałbym już co innego.
— Tak, ale co się ma w garści, tego dla niepewnego czegoś rzucać się nie godzi. Pozwól mi jechać i zbadać grunt, jeżeli tam znajdę coś...
Małdrzyk uścisnął go.
— Tak, zrób to, zrób. Turrenna ma być krajem mlekiem i miodem płynącym. Jedź, badaj i wołaj mnie do siebie.
Klesz rozmaitemi jeszcze sposobami chciał zwlekać, bo mu wracały obawy, przeczucia — ale w ostatku, choć nie bez smutku, węzełki swe pościągał, i milcząco a łzawo pożegnawszy przyjaciela, wyjechał.
W najgorszym razie kapitan Arnold zostawał na straży.
Chociaż dwaj przyjaciele mieszkając razem, w istocie mało chwil z sobą spędzali — aby brak Jordana mocno się dał uczuć Małdrzykowi, za-