Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dorzeczność z nudów — wstrzymywał na skraju przepaści?
Wahał się Klesz. Mówili o tem z kapitanem, ale Arnold nie podzielał obawy jego.
— Mnie się zdaje, że ty tą swoją troskliwością przesadzasz — rzekł. — Jeżeli był w nim kiedy niestatek i płochość, dawno to przeszło. Nabrał już nałogu, a nałóg staje czasem za cnotę. Co u licha! Mnie cię żal stracić... ale, jeżeli masz widoki w Tours, jedź.
Ja tam byłem raz dni kilka! Powiadam ci! wszystkie wina niemal musują jak szampan. Chinon-Bourgueil doskonałe! owoce niedorównane — no i kobiety niewszystkie brzydkie. Trudno żebyś go wiecznie niańczył.
— Kapitanie, on mi życie ocalił, kocham go! zatęsknię się. Człowiek poczciwy, a natura taka, że jest sobie sam nieprzyjacielem. Gdybyś choć ty na niego naglądał.
— Ale z największą chęcią! — odparł kapitan.
— A w razie niebezpieczeństwa doniósł mi.
— Chętnie! dobrze! zgadzam się — mówił Arnold — tylko mój Jordku, nie spuszczaj się na moją bystrość. Ja nie dopatrzę się nic aż póki mi w oczy nie wlezie samo. Człek jestem prosty — i żołnierz.
Jordan jeszcze się wahał.
Naostatek jednego dnia, napomknął od nie-