Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jordan słuchał, patrzał — i widać było że w miarę jak mówił profesor, stygł coraz, rozczarowywać się więcej. Jego natura przekorna odzywała się w nim, długo tłumiona; sceptycyzm i szyderstwo potrzebowało wybuchnąć. Zręczność się nadawała.
Potarł najeżoną czuprynę, oczy mu błysły z pokornego nagle zmienił się w szukającego zaczepki.
— Wiesz panie profesorze — odezwał się głosem, który równie się przeobraził jak twarz jego — powracamy właśnie od pań waszych. Zbudowaliśmy się! Zawsze byłem tego przekonaniai że u nas kobiety więcej od nas mężczyzn są warte. My, rozprawiamy i narzekamy, a one w ciszy pracują.
Żelazewicz drgnął, czuć było że Jordan dotknął drażliwej strony.
— Zgadzam się w zasadzie z panem — rzekł zniżając głos — ale to płynie z tego, że one poziome tylko kwestye mają na sercu i oku, my się czujemy do wyższych przeznaczeń stworzeni.
— I, nie robimy nic! — roześmiał się Jordan. Nie chcemy od małego zaczynać — a wielkiego dosięgnąć nie możemy.
Żelazewicz uderzył się w piersi.
— Pan mnie nie znasz — rzekł — a wydaje się jakbyś mnie osobiście chciał...
— Na Boga! — wykrzyknął Jordan wyciąga-