Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

budzi! Gruntownej nauki nie ma, krytyki żadnej, wymowa nawet wątpliwa.
Nikt jeszcze nie ważył się profesorowi zaprzeczyć, tylko Jordan począł mruczeć.
— Jużciż to trudno cudzoziemcowi, nieznanemu, od razu zostać ocenionym i uznanym. Słyszałem o znakomitym naszym astronomie, który tu szkła szlifuje w zakładzie optycznym. Więcej na początek wymagać nie można.
— A ja mu to wyrzucałem — przerwał Żelazewicz — poniża się.
— Ludwik Filip przecież był nauczy ielem wiejskiej szkółki — zamruczał kapitan.
Profesor nagle zamilkł, jakby się już wyczerpał, pił absynt i zapalił cygaro. Rzucił zapytanie jakieś Floryanowi, który wymową jego ogłuszony, krótko mu odpowiedział — i zdawał się namyślać nad nowym tematem.
— Chciałem — rzekł — pokazać tym francuzom ich lekkomyślność i nieuctwo. Uwierzycie panowie, napisałem historyczze dzieło, myślałem je wydać! Gdzie tam! Spiknęli się, zaparli mi wszystkie drogi — niesposób je drukować.
— Więc skończyłeś je? — zapytał Arnold — bom słyszał niedawno, że pracowałeś nad niem.
— Tak jak skończone! noszę je w głowie całe — zawołał Żelazewicz — ale pocóż mam daremnie pracę sobie zadawać!
Ręką zamachnął w powietrzu.