Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jordku — zawołał — przepraszam cię, nie gniewaj się! Byłem wczoraj podrażniony. Ta baba, ja to sam czuję, coraz nademną większą ma przewagę. Ty mi dobrze życzysz... daruj! daruj.
Klesz niezmiernie uradowany, ściskał go płacząc prawie a usiłując się uśmiechać.
— Niech djabli porwą baby — rzekł. — Ja ci się tam rozrywać ich szczebiotaniem i zalotnością nie przeszkadzam. Wiem przecie że nawet w Lasocinie, gdyś był znudzony, chodziłeś na gawędę do klucznicy Chodorowskiej, która fajką śmierdziała, na przodzie dwóch zębów nie miała — a resztką młodości i słówkami dwuznacznemi cię bawiła.
To tylko bieda, że ja się tej Perron boję. Jeżeli jej zaświtało w głowie wyjść za ciebie?
— Ale, gdzie zaś! — odparł Floryan. — Nie zrobiłaby świetnej partyi. Dajmy pokój temu. Gotów jestem dla twego spokoju ją poświęcić.
Byłby go może za słowo wziął Jordan i obmyślił jak to dokonać, gdy — wpadł niespodzianie kapitan Arnold.
Wiedział on że jego siostrzeniec czegoś się uczył — próbował i do celu dojść nie mógł, niespokojnym był o niego.
— Ja za tobą gonię — zawołał do Jordana od progu. — Trafia się dla ciebie przyzwoite zajęcie. Ty co umiesz wszystko i piórem lepiej władasz,