Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Do licha wujaszku, żeby czasem lekarstwo to nie było zamocne.
Arnold się roześmiał.
— Nic nie szkodzi — rzekł — nie ma niebezpieczeństwa, kobieta stateczna.
Na pani Perron z pospolitego towarzystwa, do którego była nawykła — nikt prawie nie robił wrażenia. Wszystkie te typy komi-wojażerów, mieszczan z prowincyi i t. p. znała nadto dobrze, nie miały dla niej nie nowego. Floryan ze swą piękną twarzą, noszącą jeszcze ślady poważnego smutku — był dla niej czemś zagadkowem, nowem. Wiedziała, że niegdyś bardzo bogaty, szlachcic starego rodu, stracił wszystko i był nieszczęśliwy. Jako biedny wygnaniec budził współczucie, a jako mężczyzna ciekawość.
Nie był to pospolity człowiek. Pani Perron szepnęła zaraz pannie Julii, że był bardzo dystyngowany i że się jej niezmiernie podobał.
Toż wrażenie uczynił podobno na wesołej pani Durand, która się ku niemu zwracała ciągle i na pannie Julii wtrącającej się ciągle do rozmowy. Oblegano Małdrzyka, gdy biedny Jordan siedział prawie niepostrzeżony, zapomniany, i nikt nie zważał na niego.
Wśród dobrze wróżących śmieszków obiad się rozpoczął. Był on bardzo pospolitym i smutnie prawidłowym obiadem małej restauracyi — lecz po przymusowej wstrzemięźliwości kilkotygo-