Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i do zbytku despotycznym. Poszedł na radę do kapitana.
— Wujaszku — rzekł — znasz już potroszę mojego przyjaciela, mówiłem ci o jego przeszłości i o tem, że mu życie winienem. Okazuje się że z najlepszemi chęciami naprzykrzyłem mu się. Człowiek był aż do ostatniej katastrofy przez los zepsuty, rozpieszczony, wziąłem go w kluby, nadto gwałtownie. Konieczność i my zapędziliśmy go do pracy. Nudzi się, męczy i gotów w przystępie zniecierpliwienia popełnić jakie szaleństwo.
— Więc cóż? — zapytał Arnold.
— Więc z nim, musimy jak z dzieckiem — dodał Jordan — zabawić go, rozerwać. Głowę łamię... móżebyśmy mogli zrobić gdzie jaką wycieczkę... jakiś piknik? Masz pewnie znajomych?
— Ale ba, na fury ich brać, znajomych i znajome — rozśmiał się kapitan — tylko znowu jak zacznie się kumać z tym i owym... żeby go nie wciągnięto w bałamutne życie.
— Przecież my na straży — rzekł Klesz.
Kapitan przeszedł się parę razy po pokoju poświstując.
— A, no — rzekł — da się to zrobić, w niedzielę możemy wycieczkę do Wersalu umówić. Zaproszę moją starą Durand, a ona parę swych znajomych kobietek.
Mówiłeś mi, że kobiety lubi? — zapytał Arnold.