Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak, i słuszna — dodał Jordan. — Jak każda pokuta oczyści cię ona i pokrzepi.
Parę razy napominania te i morały zniósł cierpliwie Małdrzyk — marszczył się tylko, milczał i — jeżeli go to przy rysowaniu zastało, z zajadłością po papierze smarował ołówkiem. Ręce mu drżały.
Widocznem było, że się na burzę jakąś zbierało, której Jordan nie przeczuwał.
Dnia jednego gdy znowu począł Małdrzyka nawracać, rzucił się i wstał z krzesła obrażony, włożył ręcę w kieszenie i krzyknął:
— Nie nadużywajże mojej cierpliwości; obchodzisz się ze mną jak z małem dzieckiem, wziąłeś mnie w kuratelę, ale przyjaźń twoja staje się jarzmem
Mam przecież wolę własną i rozum. W mojem położeniu możnaby stracić zmysły i oszaleć — nie masz na nic względu.
Proszę cię, nie krępuj mnie, nie prowadź — bo, słowo ci daję, ucieknę.
— Sądziłem, że ci jestem potrzebny — odparł chłodno Jordan — robiłem to z serca, może niezręcznie, przepraszam.
Małdrzyk ochłonął, przyszedł go uścisnąć w milczeniu — zamilkli i nie mówili już dnia tego o niczem ważniejszem.
Jordan wyrzucał sobie, że był niezręcznym