Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jakiś czas zajęcia, poradzono mu wyuczenia się buchalteryi. Dobry niegdyś matematyk i rachmistrz kapitan z łatwością nabył nauki trzymania ksiąg, znalazł małą klientellę, a teraz miał tyle domów, małych kupców, którym trzymał rachunki, iż mu to rocznie kilka tysięcy franków, z gratyfikacyami, przynosiło.
Uczciwy i surowych zasad, aż do przesady i śmieszności, często zastępował i kasyerów. W tem kółku, w którem się obracał, lubiono go i szanowano. Kobiety tylko uśmiechały się z niego, bo do najmłodszych szczególniej najzajadlej się umizgał.
Pani Durand, w której domu od lat dwudziestu już pisywał rachunki, zrobiła nawet tę uwagę, że dawniej do trzydziestoletnich wdówek się przysiadał, a idąc w lata zaczął wybierać coraz młodsze, tak że teraz piętnastoletniemi się już tylko zachwycał.
Zwał je pączkami różanemi.
Pomimo tych zapałów kapitan, który z łatwością byłby się mógł przed laty dwudziestu nieźle ożenić, któremu swatano wcale przyzwoite kobiecy — głową potrząsał.
— Umizgać się do francuzek — mówił — rzecz naturalna, ale ożenić się niegodzi chyba z polką.
Kapitan Arnold chodząc tak, coraz to dobywał zegarka, stawał, nasłuchiwał i przeklinał.
Sacré matin! — żeby kolej mogła tyle mi-